poniedziałek, 11 marca 2013

when i was your


K.
Ludzie mówią, że zgubić się to żaden wstyd, ale jak znów od­na­leźć właściwą drogę?
Wspom­nienia o To­bie są wciąż żywe. Te wspom­nienia trzy­mam na uboczu, odi­zolo­wałam je od społeczeństwa. To one od­ciągają mnie od obowiązków. To­warzyszą mi przed, po al­bo za­miast śniada­nia, one za­pew­niają mi dobrą noc. One trwają przy mnie do białego ra­na, w po­koju, w łóżku, w drodze. Ko­niec końców te wyob­rażenia zaw­sze po­zos­tają nieosiągal­ne, nie do zdo­bycia dla mnie. Two­je po­dobiz­ny w mo­jej wyob­raźni zaw­sze są de­likat­ne, kruche. Fi­zycznie nie jes­teś niczym więcej niż po­wiet­rzem, zaw­sze się boję, że jeśli zbyt moc­no się nim za­ciągnę to ból zje mnie od środ­ka, a jeśli zbyt szyb­ko wy­puszczę, to od­le­cisz na zaw­sze.

Wielu ludzi postępu­je niero­zum­nie, nielo­gicznie i sa­molub­nie, nie jes­teśmy lep­si, ale są w życiu ta­kie chwi­le kiedy trze­ba podjąć ry­zyko, w tym możemy się pop­ra­wić.
To jest ten czas.
Wierz mi.

Tęsknie za wszystkim
Za powitaniami,
Za pożegnaniami,
Za tym jak mówiłeś do mnie K.,
Za wygłupami,
Za niedopowiedzeniami,
Za poetyckością,
Za trudnymi słówkami,
Za tym jak opowiadałeś wieczorami o książkach, które czytałeś,
Za łapką,
Za spacerami,
Za piątkami,
Za Tobą. 



wtorek, 19 lutego 2013

Pewnego razu odpowiedź padła przed pytaniem.





Ile mnie we mnie?


     Za­paliłam pa­piero­sa i weszłam w miękki, wil­gotny mrok la­su, który był po­wier­ni­kiem moich naj­skryt­szych myśli. Gąszcz op­la­tał mnie de­likat­nie niczym dłonie mat­ki, których do­tyku dawno nie zaz­nałam.  Dzisiaj jest inaczej. Mi­mo, że na zewnątrz zu­pełnie po­dob­nie, bo śnieg, bo wieczór zagląda przez ok­no i mi­nuso­wa tem­pe­ratu­ra, ale... Tam­ta dziew­czy­na, pełna nadziei, uf­ności i ocze­kiwa­nia, chy­ba już daw­no zasnęła. Jes­tem tyl­ko ja. Trochę star­sza, trochę smut­niej­sza, trochę bar­dziej sa­mot­na. O nie. Nie po­myśl o mnie źle. Płomień życia wciąż i niez­mien­nie jest tu obec­ny.
     Na dworze było zim­no. Prze­raźli­wie zim­no. Są ta­kie dni, kiedy nie przej­muję się niczym. Ten dzień właśnie do ta­kich na­leżał. Szłam na oślep, przed siebie.
Nie ma już we mnie słabości do patosu, wzniosłych westchnień i miłości bezwarunkowej, niepowstrzymanej, szalonej. Nie wiem nawet, co to jest, czuję się w tej kwestii jak przedwcześnie wydrążona kłoda, jak pustostan. W pewnym momencie udało mi się wreszcie, jakimś cudem, przestać czekać, wierzyć, że przyjdziesz, czy że po prostu istniejesz. Nie wiesz nawet, jaką jest to dla mnie ulgą, kresem niewysłowionych katuszy, nieprzespanych nocy.
     Człowiek, który na nic nie czeka jest totalnie pozbawiony dążeń, ale mogło być gorzej.
     Cenię sobie spokój, pogodę zastygającego ducha. Nie wyglądam już przez okno…
     Jednak  doszukiwanie się w czymkolwiek sensu to specjalność nie tyle naiwniaka, ile masochisty. Jeszcze wiele ra­zy się zgu­bię, mając przed sobą mapę swo­jego życia. Jeszcze wiele ra­zy do­pad­nie mnie poczu­cie bra­ku przy­należności, wówczas gdy miej­sce będzie za­sad­niczo ok­reślo­ne. Wiele ra­zy będę miała myśli des­truk­tywne. Każdy z nas je ma. Odróżnia nas tyl­ko zdol­ność efek­tywne­go od­rzu­cania ich. Wiele ra­zy będę chciała po pros­tu wyjść. Nie wrócić. Za­pom­nieć. Wiele ra­zy będę oszołomiona sza­rością życia. Roz­cza­rowa­na mo­ral­nością ludzkiego is­tnienia. Wiele ra­zy nie zgodzę się z de­cyz­ja­mi blis­kich, wiele ra­zy oni nie zgodzą się z moimi de­cyz­ja­mi. Będę dziw­na, w ich oczach. Niez­ro­zumiana w ich przeświad­cze­niu wie­dzy. Może niedościg­niona w myśle­niach mo­jego zniszcze­nia. Ale za nic w świecie, nie chcę wątpić. Nie chcę wątpić w is­totę mo­jego życia, w kon­sekwen­cje wcześniej podjętych de­cyz­ji. Nie chcę wstecz ana­lizo­wania. Do przeszłości ciągłe od­wołania. Nie chcę żałować. Bo żałość nie leży w mej su­ges­tii. Mogę zginąć, każde­go dnia. W naj­mniej ocze­kiwa­nych oko­licznościach. Zginąć z dumą, ale nig­dy nie żałować.










wtorek, 18 grudnia 2012

Gdybyśmy więcej słuchali, a mniej mówili.

Nie poznałbyś mnie. Wśród chaosu ulicy, uśpionego biało miasta, zgubnych uśmiechów i twarzy, nie znalazłbyś mnie. Przemknęłabym wraz z wiatrem przez twój niewzruszony świat. I nawet gdybyś się znalazł przede mną. Stanął twarzą w twarz. Byłbyś tak pełen wahania, w jas­nych oczach pod ciemnymi brwiami, tyle niepewności.
Zbyt mało czasu, zbyt mało wspomnień.
Nie poznałbyś mnie.
W lekko rozmazanym makijażu, z zaczerwienionymi policzkami i płatkami śniegu na rzęsach.
Z włosami szarpanymi przez wiatr, ze spojrzeniem ulotnym, ciepłym, jak pierwszy promień słońca. Nie dostrzegłbyś go.
Zbyt wiele obojętności. Zbyt wiele na nas.
Zmyliłyby cię pogodny uśmiech i chłopak przy moim ramieniu, czule splecione palce, i te oczy, wpatrzone w innego. Słowa, nie kierowane do ciebie. Nie rzucane na wiatr. Już nigdy więcej. Mokrych policzków, drżących warg, zagubionych spojrzeń. Nie znajdziesz ich. Nie poznasz. Tych oczu, tych samych, ale już zupełnie innych.

Wszyscy jesteśmy inni, wiesz?
Ja też bym cię nie poznała.









poniedziałek, 19 listopada 2012

all i have


Wolność jest ulotna. Jest tchnieniem. Jest zrywem, zmysłowością, tryumfem serca nad rozumem.  Rozumu nad sercem. W zależności, czego częściej używasz. Może jest duszą? Jej skrawkiem, elementem, promilem w bezkresie. Szeptem w nocy. Krzykiem o poranku, prosto we wschodzące słońce. Czymś nowym, nieznanym. Wolność jest chwilą. Jest walką, nie wygraną  Jest szczęściem. Jest wciąż. W oczach, uśmiechach, w melodiach, tych najcichszych, tych najpiękniejszych – w biciu serca, w przyspieszonym oddechu, w słowach, urwanych, bez sensu, bez znaczeń, wypowiedzianych przez sen. Pozornie. Wszystko ma znaczenie. Każdy akt dobroci, każde spojrzenie, każdy gest. Każdy podniesiony i spuszczony wzrok. To ważne. Wolność to obietnica, ulotna i upojna, jak wieść o Bogu. Wolność to bóg. To miłość. To każdy twój dotyk na mojej skórze. Każdy mój jęk. Każda łza. Każdy oddech. Mój śmiech. Twoje oczy, kiedy na mnie patrzysz. Kiedy patrzymy w tym samym kierunku. To właśnie szczęście. To życie. To sens. I kiedy staję w otwartych drzwiach, drzwiach otwartych na świat, na wszystko, i mogę nimi uciec, mogę wyjść, a zostaję, zamknięta w twoich ramionach. Choć nie muszę. Choć nie mówisz choćby słowa. A ja zostaję. 
To właśnie jest wolność.






niedziela, 18 listopada 2012

żyję względnie

To jedna z tych bezsennych nocy, w której lawina przemyśleń zakłóca spokój duszy i umysłu. Wybieram się w podróż po morzu wzburzonych wspomnień, marzeń, efemerycznych chwil, które dawały radość sercu. Zatracona w obłoku miodowych wspomnień, pomarańczowych marzeń i ulotnych chwil, daję się ponieść fali żalu, a zarazem szczęścia. Ciało paraliżuje słona i chłodna woda nienawiści-nienawiści wobec samej siebie. W oddali widać delikatne światło nadziei, lecz łajba jest zbyt słaba, aby dopłynąć. Zalewają ją fale goryczy i niedoskonałości świata. I tak powoli, zatapiając się coraz bardziej, widzę jak daleko mi do poprzedniego życia.
Zapadłam w sen, zawierając wcześniej pakt z diabłem.



czwartek, 20 września 2012

i just want


"Nie myśl o mnie źle.
ja po prostu za dużo straciłam.”
 — Anna Karenina




Bo wiecie, chodzi o to, że znów mi nic nie zostało. Rozumiecie, prawda? Pustka w środku w miejscu, gdzie powinni mieścić się ludzie dla mnie ważni. A ja przecież mam w sobie tyle miłości. A ja boję się ludzi. I kiedy już postanowię się do kogoś zbliżyć przynajmniej na wyciągnięcie ręki, on się odsuwa z nadmiaru mnie. Rozumiecie!? Powiedz przynajmniej ty, że rozumiesz… Albo nie, lepiej nic nie mów.
I nie mam za kim tęsknić w te samotne długie wieczory. Ale wiecie, tak tęsknić, że niemal czujesz fizyczny ból, chociaż do końca nie wiesz, co cię tak boli. Dobrze, że dnie już coraz dłuższe… Bo dziwnie tak siedzieć i czekać, aż ciało albo serce w końcu zacznie o kimś myśleć z utęsknieniem. Czekać, aż serce wygrzebie kogoś za kim mogłabym danego wieczoru potęsknić… A potem się okazuje, że to takie bezsensu, bo tęsknić to w pewnym sensie czekać, a ja na tego kogoś wcale nie czekam. Nadążacie? A może przynajmniej ty? Nie, wcale nie musisz…
Nawet do cholernej gry w karty potrzeba co najmniej dwóch osób. Bo przecież nie zagram do lustra, chociaż... Mogłabym wystawić piękny dramat, być jego główną bohaterką, lub przecież mogłabym zaśpiewać piękna balladę o miłości, gdy nikt nie będzie słuchał i z łzami w oczach zanucić ostatnie wersy o niespełnieniu.
A może, skoro nie można obudzić tych wszystkich uczuć, kiedy się ma na to ochotę, to może jest jakieś miejsce, gdzie są ludzie idealnie do ciebie dopasowani? Może są takie miejsca… I do każdego człowieka jest takie jedno przypisane… Może moim jest biblioteka? W sumie, dobry pomysł mieć faceta, który czytałby mi wiersze przed snem albo jakieś namiętne fragmenty na przykład z opowiadań Wiśniewskiego. Chodzilibyśmy razem wypożyczać książki, a i rozmawiać mielibyśmy o czym. Polecalibyśmy sobie nawzajem pozycje warte uwagi, a na co szkoda czasu. To mógłby być udany… Ach, zapomniałam, że to nie możliwe. No, jak to dlaczego!? Od kilku lat chodzę kilka razy w miesiącu do tej samej biblioteki i wyobraź sobie, że zaledwie trzy razy spotkałam w niej jakiegoś mężczyznę. Chociaż w sumie to dwa razy, bo kolega się nie liczy jako „mężczyzna do potencjalnego wzięcia”.
Ludzie są dla mnie skomplikowani. Szukają wiecznie dziury w całym zamiast cieszyć się tym co tu i teraz. Szukają problemów, sami sobie podrzucając kłody pod nogi. Oczywiście, człowiek to tylko człowiek - popełnia błędy. Może i nie jestem idealna, może popełniam błędy, ale się do nich przyznaję, bojąc się o jutro. Może i nie jestem błyskotliwa i przerażająco śliczna. I nie zawsze jestem pomocna, kiedy w grę wchodzą poważne tematy – jestem tylko człowiekiem. Ale nie udaję kogoś kim nie jestem, a to uważam za najważniejszą rzecz.
Wiecie co jest najśmieszniejsze w ludziach? Zawsze myślą na odwrót: śpieszy im się do dorosłości, a potem wzdychają za utraconym dzieciństwem. Tracą zdrowie by zdobyć pieniądze, potem tracą pieniądze by zdobyć zdrowie. Z troską myślą o przyszłości, zapominając o chwili obecnej i w ten sposób nie przeżywają ani teraźniejszości, ani przyszłości. Żyją jakby nigdy nie mieli umrzeć i umierają jakby nigdy nie żyli.


Jest zlepkiem wzruszeń, nieodbytych rozmów, tłumiących emocji, sekretów, nocnych szlochów do poduszki, niewypowiedzianych słów i myśli autodestrukcyjnych - moje dzikie serce.

Obojętność - cichy sprzymierzeniec całego zła tego świata. http://vergil.cytaty.info
~Vergil ©


poniedziałek, 17 września 2012

I've made up my mind

Kiedyś, w samotności, spojrzałam Prawdzie w oczy. Kolor ich był piękny jak słoneczna bryza o poranku, jak ujmująca biel przebiśniegów, jak malinowe usta. Jak niebo poprzecinane purpurowymi wstęgami zachodu wiosennego słońca. Ich kolor był piękny i dziwny. Jakby niemożliwe było sprecyzowanie jego odcienia.
Tamtego dnia patrzyłam Prawdzie w oczy i milczałam jak zaklęta. Jakby ktoś rzucił na mnie urok. W prawdzie Prawda nie bolała tak bardzo, nie śpiewała tak głośno, nie szarpała tak mocno. Prawda była milcząca, spokojna i ciepła. Stanowiąc jedyną rzeczywistość życia, choć tak daleką od naszego przekłamania.
Prawdą było szczęście każdego z nas, że każdy plan jest misterny i dobry. Każdy upadek przemyślany. Zło rodzi dobro, a dobro wspina się na wyższy stopień. że wszystkie uśmiechy mają cel, każde słowo układa ostateczne zakończenie życia. Prawdą było szczęście dalekie, lecz wkrótce spełnione. Była nią dobroć i ciepłe powietrze, kiedy szepczesz. Prawdą było Życie.
Prawdą było to, co najprawdziwsze. Miłość.